Rozdział 6. - "Witaj, przybyszko."


Kolejny dzień. Kolejny ranek. Znów po porannej toalecie. I znów po prysznicu. Po raz kolejny wędrowała do pracowni Zipa. By poprosić go o rezerwację.
-Dokąd tym razem zamierzasz się udać?
-Luwr.
-No no, tam przynajmniej nie ma chemikaliów. – Croft zmierzyła przyjaciela wymownym spojrzeniem. –Ok… tym razem przebijemy monotonię: pojedziesz do Doveru, skąd przepłyniesz przez kanał La Manche na przystań do Calais. Tam pojedziesz taksówką na stację kolejową i pojedziesz pociągiem do Paryża. Co ty na to?

***

Siedziała w jednym z sześcioosobowych przedziałów. Sama. Podróż nie miała zająć dużo czasu. Dziewczyna wpatrywała się w krajobraz mijany przez pociąg. Niesamowitym było, jak często podróżowała. Jak wielu artefaktów szukała. Ilu ludzi poznawała. Ile przygód przeżywała.
Nagle usłyszała hałas dobiegający z korytarza pociągu. Podeszła do drzwi, przesunęła je i wyszła z przedziału. Spojrzała w prawo – grupa ludzi, wszyscy ubrani tak samo. I z bronią w rękach.
-No nie, akurat teraz? – Croft wróciła do pomieszczenia, chwyciła za swój bagaż i wyciągnęła beretty. W międzyczasie słyszała szybkie kroki najemników. Zarzucając podręczny ekwipunek na plecy, wyskoczyła z przedziału i odskakując do tyłu zaczęła strzelać do uzbrojonych mężczyzn. Oni odwzajemniali to porcją pocisków. Niektórzy zaczęli rzucać granaty. Panna archeolog zauważając, że w tak wąskim korytarzu nie ma z nimi szans, wybiegła z wagonu. Będąc na swego rodzaju balkoniku, zauważyła z prawej strony drabinę na dach. Bez zastanowienia wspięła się na nią. Liczyła, że uda jej się uciec, ewentualnie zajść najemników od tyłu. Jednak kilku z nich pojawiło się na jej drodze. Tak jak ona, wspięli się na górę po drabinie. Lara odwróciła się. Wtedy zdała sobie sprawę, że jest otoczona. Mogła zacząć walkę i zdać się na szczęście, bądź skoczyć.
Szło jej nieźle. Kilku już załatwiła. Jednak ciągłe strzelanie i unikanie zaczynało ją męczyć. Podczas walki odniosła parę obrażeń, jednak niewielkich.  Nagle kolej zaczęła hamować. Odrzut sprawił, że Croft wraz z najemnikami upadli do przodu. Kiedy tylko pociąg się zatrzymał, bohaterka wstała i zeskoczyła z dachu na peron. Nie zwracając uwagi na przechodniów, pobiegła do schodów wejściowych.

-No hej Lara, już jesteś na miejscu?
-Tak. Słuchaj, mam wrażenie, że Chiave się na mnie uwziął.
-Dlaczego?
-W pociągu byli najemnicy…
-Co? Jak to?
-I mnie zaatakowali. Potem uciekłam na dach, ale zostałam otoczona. Następnie strzelanina. Później przyjazd na peron,  udało mi się im uciec.
-Cholera! I ja przegapiłem całą tą akcję?! Dobra… nieistotne. Coś poza tym?
-Jestem już przed muzeum. Zaraz rozpoczynam włam.

***
Szklany dach Luwru. Za chwilę trzask i dźwięk spadających na ziemię fragmentów szyby. Croft zaczepiła koniec linki o metalowy pręt sufitu i powoli zjechała na dół. Teraz musiała się zorientować, dokąd zmierzać by dotrzeć do gabinetu Carvier. Mijając gabloty z eksponatami skierowała się do drzwi po lewej. Przebiegła przez krótki korytarz i otworzyła kolejne przejście. Znalazła się w swego rodzaju holu. Po prawej znajdowały się schody, zwracające uwagę swoją konstrukcją i materiałem, z którego zostały wykonane – chłodny metal lśnił od światła lamp w pomieszczeniu. Brunetka rozpoznała to miejsce. Pobiegła schodami na górę, potem przez korytarz. Przejście do kolejnego holu, nie było już przysłonięte przez eksponat w postaci wielkiej, ciężkiej tarczy, która swego czasu przygniotła jednego z najemników. Dziewczyna przebiegła do kolejnego korytarza by w końcu znaleźć się w tej konkretnej sali. Szyby jednej z gablot zostały już dawno wymienione na nowe, tamte zostały zniszczone przez jednego z najemników Gundersona. Mijając błękitną ścianę, dotarła do czerwonej. Przez drzwi do szerokiego korytarza, który prowadził do holu, potem po schodach, do innego korytarza…
Po mozolnej drodze udało jej się w końcu dotrzeć do celu. Chwyciła za klamkę i delikatnym ruchem ją nacisnęła. W tym gabinecie niewiele się zmieniło. Wciąż na ścianach, na półkach widniały dokumenty dotyczące organizacji zwanej Lux Veritatis.
-To dziwne… o ile dobrze pamiętam, Carvier została zamordowana przez Monstrum. I jeszcze nie sprzątnęli tego biura?... – dziewczyna zaczęła otwierać szuflady biurka i przeszukiwać dokumenty. Nie wiedziała, czego szukała dokładnie. Co było pewne, to że czegoś o zakonie Światła Prawdy.
-Może spróbuj w komputerze? – cichy głos Zipa rozległ się w słuchawce. Dziewczyna włączyła maszynę. Jednak zamiast dźwięku pracujących trybików poleciało parę iskier i kłęby dymu zaczęły unosić się w pomieszczeniu, z metalowego pudła oraz z monitora – komputer był zepsuty.
-Musieli zaraz po śmierci Margot zamknąć to biuro… - powiedziała Croft, bardziej do siebie niż do przyjaciela. Wróciła do przeszukiwania szuflad. Szperając tak w jej zawartości znalazła kartkę, wyrwaną z zeszytu. Widniał na niej napis „Lux Veritatis – przedmieście wschodnie, polana w lesie, Utah…” – dalsza część była urwana. Jednak tyle informacji wystarczyło Larze.
-Zip, załatw mi wyjazd do USA, do Utah.

***

-Czy jesteś pewna, że to dobre posunięcie? – w pytaniu czarnoskórego czuć było niepewność.
-A niby czemu nie?
-No nie wiem… może trzeba było jeszcze poszukać… - dziewczyna już nie odpowiedziała. Jechała motorem w kierunku przedmieścia wschodniego.

Nierówny grunt. Drzewa w dużych odstępach. Niebo koloru pomarańczowego – nastawał zmierzch. Croft jechała przez las, prawdopodobnie jedyny w tej części miasta. Zbliżała się do lekkiego wzniesienia, jednak na tyle wysokiego, że nie widać było dalszego obszaru, który znajdował się za nim. W tym miejscu dziewczyna zatrzymała motor i zsiadła z niego. Pomarańcz nieboskłonu powoli zlewał się z ciemnobłękitnym kolorem wieczoru. Lara szła powoli. Kiedy weszła na szczyt pagórka, jej oczom ukazał się wyjątkowy widok. Kilka dużych namiotów, rozproszonych po polu. Ognisko. Arena. I wśród tego wszystkiego zakapturzone postacie, swego rodzaju kapłani. Część siedziała wokół ognia, odprawiając prawdopodobnie swego rodzaju rytuał. Na arenie dwóch mężczyzn, bez beżowych płaszczy. Walczyło ze sobą na miecze. Całe miejsce posiadało średniowieczny klimat, trochę orientalny.
-Zip, rozłączam się.
Po ogarnięciu wzrokiem osobliwego zjawiska dziewczyna powoli zeszła ze zbocza wzgórza. Spokojnym krokiem wkroczyła na teren zakonu. Wtedy też podszedł do niej jeden z kapłanów. Inni nawet nie odwrócili głowy w stronę Lary. Byli albo bardzo zaabsorbowani swoimi zajęciami, albo nie uważali by wejście panny archeolog było czymś nadzwyczajnym.
-Witaj, przybyszko. – duchowny ukłonił się. Jego twarz przysłaniał cień kaptura. Lara w odpowiedzi również się ukłoniła.
-Skąd przybywasz do naszego legionu, przybyszko? – spokój w jego głosie sprawiał, że tu Croft czuła się całkowicie bezpiecznie.
-Z Surrey, w Anglii.
-Co cię sprowadza aż z Europejskiego lądu?
-Czy kapłan słyszał kiedyś o micie tybetańskim?
-Wiele mitów i legend znam, więc i ta opowieść jest mi zapewne znana. – na chwilę zamilkł, jakby się zastanawiając, poczym kiwnął głową. – tak, tak… wiem, znam.
-Znalazłam te siedem młynków. Rozwiązuję zagadki zawarte w nich. I jedna zaprowadziła mnie tu.
-Co podarował ci modlitewnik, który wskazał ci drogę prowadzącą aż do naszych terenów? – na to bohaterka wyciągnęła z plecaka małe ostrze. Duchowny ponownie kiwnął głową.
-Wiem, kto może ci pomóc. Zaczekaj. – zakapturzona postać odwróciła się i powędrowała do jednego z namiotów. Croft oparła się o pobliskie drzewo i spoglądała, to na krąg przy ognisku, to na arenę z walczącymi.

-Kapłanie. – bardziej odparł niż zawołał duchowny, który jeszcze przed chwilą rozmawiał z Larą. Mężczyzna siedzący na kocu, czytający stare zapiski, odwrócił głowę.
-Tak?
-Do naszego legionu zawitał podróżnik. Potrzebuje pomocy, którą ty możesz mu zaoferować.
-Ja? – kapłan odłożył kartki na koc, po czym podszedł do wejścia namiotu i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył Croft, czekającą przy drzewie.
-Co ona tu robi?
-Znasz ją, kapłanie?
Mężczyzna odchrząknął cicho. – Nie. Dlaczego uważasz, ze ja jej mogę pomóc?
-Dowiesz się, kiedy z nią porozmawiasz.
-Wiesz, czasem żałuję, że tu wróciłem. Wy wszyscy musicie się otaczać tajemniczością. – na te słowa kapłan w kapturze zmierzył mężczyznę wzrokiem. Ten westchnął. Zarzucił swój kaptur na głowę i wyszedł z namiotu. Podszedł do dziewczyny.
-Witaj, przybyszko. – przywitał ją takimi samymi słowami, jak poprzedni kapłan, lecz cicho, prawie niedosłyszalnie. Lara ukłoniła się w odpowiedzi.
-Jakiej pomocy potrzebujesz?
-Odpowiedzi. – po tych słowach pokazała kapłanowi małe ostrze. – Mit tybetański. Łakomstwo. W modlitewniku znalazłam ten szuriken. – mężczyzna stał przez moment w bezruchu, jakby się zastanawiał.
-Chodź za mną. – odpowiedział po chwili. Poszli do namiotu.
-Czy kapłan mógłby zostawić nas samych? – zapytał, cały czas utrzymując cichy ton głosu. Zakapturzona postać kiwnęła głową i wyszła. Lara odprowadziła go wzrokiem, po czym odwróciła się do mężczyzny. Ten chwycił za swój kaptur i zsunął go z głowy.
Oczy otworzyła szerzej.
Zamarła na chwilę.
Osłupiała.
Otworzyła usta, po czym zamknęła je. Znów otworzyła i zdobyła się na wypowiedzenie jednego słowa.
-Kurtis?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz